Tak nam się ostatnio spodobało wspólne pisanie notek, że postanowiłyśmy to powtórzyć przy okazji dnia dziecka [wszystkiego najlepszego!]. Nie wiem jakie jeszcze święta będziemy tak obchodzić, ale coś się na pewno znajdzie, dzień windy, wody, bibliotekarza etc.. A teraz przejdźmy do dzieciństwa, morza, misiów kobisiów i różowych ciuchów Nany.
Z: Nie wiem czy wiecie, że z Naną mieszkałyśmy/mieszkamy* nad morzem, czego oczywiście wszyscy do dziś nam zazdroszczą. I mają czego, bo dzieciństwo nad morzem to cudowna sprawa, z którą wiąże się mnóstwo wspaniałych wspomnień, przygód [ahoj przygodo!], smaków i zapachów. Chyba najmilej wspominam wiosny, okres przedsezonowy, podczas którego można spokojnie spacerować po plaży bez wiecznie krzyczących/kłócących się turystów. I ileż wtedy zapachów jest dookoła! Słony zapach wilgotnego, zimnego piasku, ostrego wiatru czy niekoniecznie przyjemna woń kutra, który właśnie dobił do brzegu [serdecznie pozdrawiam wszystkich, którzy myślą, że każdy nad morzem ma własny kuter i codziennie wypływamy w morze :D].
Jednak gdybym miała wybrać jeden zapach, który najbardziej mi się z dzieciństwem kojarzy to nie byłby to żaden morski zapach, ani perfumy babci, ani zapach różowej gumy Hubba Bubba, czy aromaty z domowej kuchni mojej mamy, to byłby bananowy zapach mojego misia kobisia! Tak! Zabawki o którą dłuuuugo walczyłam z moimi rodzicami i której bananowy aromat był jednym z najbardziej chemicznych i sztucznych owocowych zapachów z jakim się w życiu spotkałam. Ależ ja dumnie chodziłam wszędzie z tym moim misiem...niestety nie trwało to długo, bo jakiś tydzień później moja przyjaciółka przebiła mnie, bo dostała aż dwa[!!] misie kobisie, winogronowego i truskawkowego, przy których mój bananowy nie był już taki fajny...ach, te przedszkolne, zabawkowe trendy. I zanim zaraz przejdziemy do ciuchowych wspomnień Nany, to chcę jeszcze tylko serdecznie podziękować mojej Muti, dzięki której już od dziecka byłam niezwykle stylowa! :D
Z: Nie wiem czy wiecie, że z Naną mieszkałyśmy/mieszkamy* nad morzem, czego oczywiście wszyscy do dziś nam zazdroszczą. I mają czego, bo dzieciństwo nad morzem to cudowna sprawa, z którą wiąże się mnóstwo wspaniałych wspomnień, przygód [ahoj przygodo!], smaków i zapachów. Chyba najmilej wspominam wiosny, okres przedsezonowy, podczas którego można spokojnie spacerować po plaży bez wiecznie krzyczących/kłócących się turystów. I ileż wtedy zapachów jest dookoła! Słony zapach wilgotnego, zimnego piasku, ostrego wiatru czy niekoniecznie przyjemna woń kutra, który właśnie dobił do brzegu [serdecznie pozdrawiam wszystkich, którzy myślą, że każdy nad morzem ma własny kuter i codziennie wypływamy w morze :D].
Jednak gdybym miała wybrać jeden zapach, który najbardziej mi się z dzieciństwem kojarzy to nie byłby to żaden morski zapach, ani perfumy babci, ani zapach różowej gumy Hubba Bubba, czy aromaty z domowej kuchni mojej mamy, to byłby bananowy zapach mojego misia kobisia! Tak! Zabawki o którą dłuuuugo walczyłam z moimi rodzicami i której bananowy aromat był jednym z najbardziej chemicznych i sztucznych owocowych zapachów z jakim się w życiu spotkałam. Ależ ja dumnie chodziłam wszędzie z tym moim misiem...niestety nie trwało to długo, bo jakiś tydzień później moja przyjaciółka przebiła mnie, bo dostała aż dwa[!!] misie kobisie, winogronowego i truskawkowego, przy których mój bananowy nie był już taki fajny...ach, te przedszkolne, zabawkowe trendy. I zanim zaraz przejdziemy do ciuchowych wspomnień Nany, to chcę jeszcze tylko serdecznie podziękować mojej Muti, dzięki której już od dziecka byłam niezwykle stylowa! :D
tak, tak, ten pierwszy z lewej, mały hipster to ja!
*[Nana ja tak naprawdę
to od dawna nie wiem gdzie my właściwie teraz mieszkamy! – nasze morze, Łódź,
Toruń?]
N: Rany boskie. Misie kobisie! Nie mam zielonego pojęcia jakim cudem jeszcze ten fragment dzieciństwa zachował Ci się w pamięci. Chociaż jakby nie patrzeć, taka trauma... ja chyba też nie potrafiłabym tego przeboleć do dzisiaj. Być może uznacie, że jestem jakaś dziwna, ale nie mam żadnego zapachu, który kojarzyłby mi się z dzieciństwem. Smaków i obrazów jest całe mnóstwo. Ale zapach? Żadnego. To może dowodzić tylko temu, że na szczęście to nie ja zajmuję się perfumami na tym blogu.
A stylówy z różową bluzą i czapką mega zazdroszczę.
N: Ja w dzieciństwie nie byłam przypadkiem "małej strojnisi", która zakładała sukienki mamy, jej buty na obcasie i wielki sznur korali. Nie przykładałam tak wielkiej wagi do tego w co byłam ubrana. Ale im starsza byłam, tak coraz bardziej się to zmieniało. Są jednak stroje i dodatki, które zapadły mi w pamięć z różnych przyczyn.
Mając kilka lat nie byłam super-dziewczęca. Nie cierpiałam różowych sukienek w kwiatki, warkoczyków i wszystkiego co słodkie. Z resztą awersja do przesłodzonych form, zwłaszcza w postaci zdrobnienia mojego imienia "Natalka" pozostała do dnia dzisiejszego. Wolałam ubrudzona biegać po podwórku, grać w piłkę z kolegami, czy starszym kuzynostwem. Zero kokardek, czy falbanek. Ale pamiętam fantastyczny jednoczęściowy niebieski strój kąpielowy z Pocahontas. A jak się mieszka nad morzem, to strój kąpielowy to niesamowicie ważna część ubioru ;) Czułam się tak, jakby z tego stroju płynęła jakaś magiczna moc i siła, przekazywana przez postać Pocahontas, która jak wiadomo nie była typową disneyowską księżniczką. Oczywiście dodatkowy punkt strój dostał za wzbudzanie zazdrości wśród koleżanek i kuzynek ;)
Kiedy myślę o innych dziwnych strojach i modach obowiązujących w podstawówce przypomina mi się okres 3-4 klasy, kiedy byłam na etapie "róż wszędzie i w każdej postaci" i nosiłam okropne różowo-białe sztruksy. W szkole, która liczyła może ze 100 uczniów było jeszcze kilka osób, które miało ten sam model, lecz w innych zestawach kolorystycznych szaro-białe, czy zielono-niebieskie, lecz ja ze swojej palety byłam zadowolona najbardziej - czy może być coś lepszego od różu? Uwierzcie mi, były one tak słodkie, że sacharoza czy fruktoza mogą płakać ze wstydu nad brakiem jakiejkolwiek słodyczy w porównaniu z tymi spodniami.
A po podstawówce przyszedł czas niezapomnianego gimnazjum, gdzie poza nawiązywaniem przyjaźni, które trwają do dziś rozpoczęła się moja przygoda z trendowymi szaleństwami i cierpieniami w imię mody. O tym jak to chcąc podążać za modowymi tendencjami ubierałam się w okropne zestawienia kolorystyczne fiolet-żółć już pisałam, więc nie będę już was katować tą przerażającą wizją. Z resztą, mi tez nie jest łatwo o tym pisać mając przed oczami ten obraz ;) Pamiętam jednak jeszcze jeden element garderoby. I Ty Ziu na pewno też go pamiętasz. Różowe buty Emu, które oryginalnymi Emu nie były i które dostałam od swojej chrzestnej. Nosiłam je jeśli dobrze pamiętam w 2 klasie gimnazjum. I choć połowa szkoły śmiała się, że chodzę w kaloszach i pytała skąd przyszło mi do głowy zakładać takie obrzydlistwo, to nosiłam je mimo wszystko i tylko wzruszałam ramionami po kolejnej krytyce. Nie wyobrażacie sobie mojego uśmiechu, kiedy zobaczyłam jakąś gwiazdeczkę w gazecie w podobnych butach, lecz już w bardziej stonowanej kolorystyce. Poczułam się wtedy jak prawdziwa trendsetterka ;) Z resztą opinię, że ubieram się dziwnie słyszę do dziś, ale to akurat materiał na zupełnie inny tekst.
Ja też bardzo chciałam podziękować mojej Mamie, która zawsze potrafiła wbić się w moje modowe upodobania i cierpliwie znosiła moje telefony do pracy: "mamo! Nie mam się w co ubrać".
A co do zdjęć. Czy wymagają komentarza?
Z: ZDECYDOWANIE wymagają komentarza! Błahahaha. Ubrana małpka, niesamowicie szczęśliwa Natalka, zdjęcie mistrzostwo, które właśnie ląduje na mojej tapecie na laptopie. Och, zazdroszczę Ci dzisiaj tej Twojej Pocahontas, bo ja do tej pory jestem szantażowana zdjęciami z podstawówki, kiedy miałam taki żarówiasto różowy strój kąpielowy. Brrr. I jasne, że pamiętam te Twoje szalone stylizacje, choć sama wtedy nie byłam lepsza, kojarzysz tę moją żółtą bluzę w kolorowe serduszka? :D Ach, ach, jak dobrze, że w gimnazjum nie wpadłyśmy na pomysł prowadzenia takiego bloga, miałybyśmy teraz publiczną dokumentację najbardziej żenujących stylizacji i momentów w naszym życiu ;)).
*N: A co do mieszkania... Gdzie mieszkamy obecnie? Wydaje mi się, że przez te przeprowadzki kilka razy w roku nie będziemy potrafiły sobie odpowiedzieć na to pytanie jeszcze przez długi, długi czas.
A stylówy z różową bluzą i czapką mega zazdroszczę.
Mając kilka lat nie byłam super-dziewczęca. Nie cierpiałam różowych sukienek w kwiatki, warkoczyków i wszystkiego co słodkie. Z resztą awersja do przesłodzonych form, zwłaszcza w postaci zdrobnienia mojego imienia "Natalka" pozostała do dnia dzisiejszego. Wolałam ubrudzona biegać po podwórku, grać w piłkę z kolegami, czy starszym kuzynostwem. Zero kokardek, czy falbanek. Ale pamiętam fantastyczny jednoczęściowy niebieski strój kąpielowy z Pocahontas. A jak się mieszka nad morzem, to strój kąpielowy to niesamowicie ważna część ubioru ;) Czułam się tak, jakby z tego stroju płynęła jakaś magiczna moc i siła, przekazywana przez postać Pocahontas, która jak wiadomo nie była typową disneyowską księżniczką. Oczywiście dodatkowy punkt strój dostał za wzbudzanie zazdrości wśród koleżanek i kuzynek ;)
Kiedy myślę o innych dziwnych strojach i modach obowiązujących w podstawówce przypomina mi się okres 3-4 klasy, kiedy byłam na etapie "róż wszędzie i w każdej postaci" i nosiłam okropne różowo-białe sztruksy. W szkole, która liczyła może ze 100 uczniów było jeszcze kilka osób, które miało ten sam model, lecz w innych zestawach kolorystycznych szaro-białe, czy zielono-niebieskie, lecz ja ze swojej palety byłam zadowolona najbardziej - czy może być coś lepszego od różu? Uwierzcie mi, były one tak słodkie, że sacharoza czy fruktoza mogą płakać ze wstydu nad brakiem jakiejkolwiek słodyczy w porównaniu z tymi spodniami.
Ja też bardzo chciałam podziękować mojej Mamie, która zawsze potrafiła wbić się w moje modowe upodobania i cierpliwie znosiła moje telefony do pracy: "mamo! Nie mam się w co ubrać".
A co do zdjęć. Czy wymagają komentarza?
Z: ZDECYDOWANIE wymagają komentarza! Błahahaha. Ubrana małpka, niesamowicie szczęśliwa Natalka, zdjęcie mistrzostwo, które właśnie ląduje na mojej tapecie na laptopie. Och, zazdroszczę Ci dzisiaj tej Twojej Pocahontas, bo ja do tej pory jestem szantażowana zdjęciami z podstawówki, kiedy miałam taki żarówiasto różowy strój kąpielowy. Brrr. I jasne, że pamiętam te Twoje szalone stylizacje, choć sama wtedy nie byłam lepsza, kojarzysz tę moją żółtą bluzę w kolorowe serduszka? :D Ach, ach, jak dobrze, że w gimnazjum nie wpadłyśmy na pomysł prowadzenia takiego bloga, miałybyśmy teraz publiczną dokumentację najbardziej żenujących stylizacji i momentów w naszym życiu ;)).
Dziewczyny nie jesteście osamotnione w tych perypetiach ze strojami z dzieciństwa ;-) ja byłam typową chłopczycą, która ceniła sobie wygodę, zatem w kwestii fryzury grę wchodził tylko kucyk (no ewentualnie dwa), najwygodniejsze "spodnie" świata czyli getry i bluza. Tak przelatałam większość dzieciństwa, zaliczyłam w getrach wszelkie uroczystości rodzinne - po prostu musiało być po mojemu ;-) z sentymentem wspominam te czasy! :D I widać, że obydwie byłyście trendsetterkami - hipster i buty emu :D
OdpowiedzUsuńJa to różnie miałam, raz dziewczęco, raz nie. Pamiętam za to wszystkie ubrania, które szyła mi mama. Zawsze miałam wystrzałowy strój na bal przebierańców, nową sukienkę do zerówki, pierwszej klasy... Mama szyła stroje baletowe, sukienki dla Barbie... Wszystko. Babcia z resztą też. Jednym z najbardziej intensywnych przeżyć modowych mojego dzieciństwa było obserwowanie jak babcia szyła suknię ślubną dla cioci. U mnie było pełno 'mody'. Rodzice mieli sklep z pasmanterią. Spędzałam godziny wśród różnych materiałów, przytulałam się do zimnych podszewek, liczyłam guziki... I przede wszystkim projektowałam ubrania. Mam te projekty do dziś. ;] A moją ulubioną lekturą była Burda ;D
OdpowiedzUsuń