Dziś chciałam pachnieć zachwycająco, czuć się wyjątkową i
być zaczepianą przez ludzi pytaniami „cóż to za zapach?”. Wybór nie był prosty,
miałam przed sobą kilkadziesiąt próbek/fiolek i nie mogłam się zdecydować. Na
szczęście w porę dostrzegłam 2ml szczęścia, które dostałam niedawno od Agaty z
BeautyIcon [a już miałam użyć Agent Provocateur edp!] i wiedziałam, że to
właśnie tego dziś potrzebowałam.
Ta tajemnicza fiolka skrywa w sobie zapach Aomassaï
Parfumerie Generale i jest to kompozycja, którą naprawdę ciężko rozszyfrować. Dzięki
bogactwu nut możemy doświadczyć niezwykłych wrażeń [ba, zgłębiając historię
tego zapachu, możemy przeżyć niezwykłą przygodę, ale do tego jeszcze wrócę].
Początek próbuje zwodzić i mieszać w głowie. Duża dawka karmelu, orzechów
ciągle wywołuje pytanie „gourmand?”. Ten trop wydaje się być słusznym, przez
pierwsze dziesięć minut miałam wrażenie jakbym przed sekundą otworzyła
piekarnik z orzechowo-karmelowym ciastem, jednak nagle do mnie dotarło, że coś
mi się chyba przypaliło… Niespodziewanie szybko znika cała słodycz, a właściwie
zostaje zadymiona przez kadzidło i lukrecję. Charakter tej kompozycji staje się
dość mroczny, tajemniczy, w tej chwili możemy mieć już pewność, że na tym to
wszystko się nie skończy, coś musi być dalej.
I oczywiście jest. To trochę tak
jakbyśmy byli w teatrze, gdzie pierwsza scenografia jest zmieniana po
wpuszczeniu dymu na scenę, który pozwoli niepostrzeżenie przenieść widza do
kolejnej sceny. Zza naszego dymu, wyłania się las, cierpiący od wielu tygodni
na brak opadów deszczu. Jest bardzo sucho, cicho, słychać jedynie łamiące się
gałęzie. Drzewne nuty szczypią w oczy, drażnią, ale jednocześnie uzależniają do
tego stopnia, że chcę prosić o więcej. Więcej nie dostaję, powraca do mnie
słodki początek, który się gdzieś w tym lesie ukrywał, i trwa ze mną już do
końca. Połączenie karmelu, z lukrecją, kadzidłem, suchym drewnem wydaje się
trochę naciągane, może się wydawać, że drewno przy tej słodyczy straci swój
charakter, że kadzidło nie będzie kadzidłem, a lukrecja zniknie gdzieś między
tymi nutami, na szczęście żadna z tych obaw się nie sprawdza, a to ryzykowne
zagranie staje się pięknym, wyrazistym, otulającym zapachem.
I mimo, że każdy z tych etapów mnie zachwycił, to jednak nie
umiałam ich złożyć w jedną historię, co zresztą widzicie: ciasto-dym-las tworzą
raczej słabą interpretację ;). Zajrzałam więc na stronę perfumerii Galilu,
gdzie przeczytałam taki o to opis „Gorzki zapach inspirowany południową Afryką
i sztuką plemienia Baoule, pachnie wieloma barwami drzew i zaskakuje połączeniem
ostrych i smakowicie słodkich nut. Zapach karmelu i prażonych orzeszków z
domieszką ognistych przypraw kładzie się na wetiwerze, drzewie balsamicznym i
gorzkiej pomarańczy, podczas gdy kadzidło zmieszane z lukrecją otulają ogniste
wnętrze drzewa wenge, suche trawy i żywicę.” I moja wizja zmieniła się o 180
stopni! Początkowa słodycz nie była już ciastem, a orzechami i topiącym się
karmelem w popołudniowym, afrykańskim słońcu, dym był mrokiem nocy, a las
wysuszonym drzewem o poranku wokół którego toczy się życie…I kto by pomyślał, że po przeczytaniu kilku zdań zamiast w
kuchni, znajdę się w Afryce?
Ale mi zapachniała ta recenzja!
OdpowiedzUsuńJa chcę takie ciasto-dym-las, chcę!
Jak będziesz miała okazję, koniecznie przetestuj ten zapach. Powinien Ci się spodobać ;)
Usuń