poniedziałek, 13 stycznia 2014

sto lat - tysiące przemian.

Na kilka tygodni przed końcem grudnia zawsze pada pytanie ze strony rodziców: Nana, co w tym roku chcesz pod choinkę?  (nie ma to jak świąteczny element zaskoczenia)

Przy okazji wszystkiego rodzaju świąt: urodzin, imienin, bożego narodzenia zawsze proszę o książki. Te dotyczące mody rzecz jasna. Na rynku jest ich całe mnóstwo, choć i tak wciąż większość w języku angielskim, lecz ich ceny, niestety często przekraczają finansowo moje studenckie możliwości.

Od jakiegoś czasu non stop przewijał mi się przed oczami album wydawnictwa ARKADY – „100 lat mody”. A to ktoś go zrecenzował, a to znajoma pochwaliła się nabytkiem,  a to jakaś blogerka zrobiła kilka zdjęć książki, udowadniając czytelnikom, że zafascynowana jest niesamowicie historią mody, a nie tylko fatałaszkami. Wszędzie było jej pełno.
Niewątpliwie duży wpływ na to miał fakt, że książka wydana została w języku polskim, a że wciąż na rynku mało mamy takich perełek to nie mogło przejść to bez echa.


Nie powiem, osobiście nie przepadam za albumami. Płacenie kupy kasy za 100 czy 150 zdjęć, pięknych, bo pięknych, ale wciąż tylko zdjęć których nie mogę powiesić nad łóżkiem jest raczej średnio opłacalną inwestycją. Wolałabym kupić sobie za nie 10 obiadów, a te same zdjęcia poprzeglądać w internecie. W albumach mało jest praktycznych informacji. Zazwyczaj  w opisach obrazków widnieje tylko autor, rok stworzenia, nazwa kolekcji, czasami materiał z którego został projekt wykonany i ewentualnie jakaś mała informacja o inspiracji albo twórcy.
Nie da nauczyć się historii mody jedynie z albumów. To tak jakby chcieć schudnąć i jedyne co robić to oglądać wideo z ćwiczeniami Ewy Chodakowskiej. W łóżku. Pod kołderką. Z popcornem w ręce.

„Dobrze Mamo, niech już będzie to  "100 lat mody”. Nie byłam do końca przekonana, ale stwierdziłam, że „Savage Beauty” kupię sama, jakąś obcojęzyczną pozycję nabędę na następnym Fashion Weeku, a skoro płaci święty Mikołaj to nie będę płakać aż tak bardzo, gdy okaże się, że książka to niewypał.

Nigdy w życiu nie myliłam się bardziej.
„100 lat mody” od samego początku stał się jednym z moich ulubionych albumów.

Cally Blackman – brytyjska pisarka, badaczka i wykładowczyni w mojej ukochanej Central St. Martins School of Art&Design  w Londynie podzieliła album na dwie części – „1901-1959” i „1960 – „ które dodatkowo miały swoje podrozdziały takie jak np. cyganeria, gwiazdy, patriotki czy w drugiej części: outsiderki, projektant mówi: minimalizm, moda i sława. Było to świetne rozwiązanie, bo kiedy ogląda się kolejny album pt. „ Poiret, Worth, lata 20., Coco Chanel,  lata 30. lata 40. New Look Diora… bla bla bla” to idzie umrzeć z nudów.  Wciąż te same podziały, wciąż te same zdjęcia.
Spojrzenie na historię mody z innej perspektywy nadaje albumowi świeżości.  Pokazane są w nim zdjęcia, które ujrzały światło dzienne po raz pierwszy, ale tylko dlatego, że w innych albumach nie wpasowałyby się w kontekst. Tu pasują świetnie! 



Jeżeli chodzi o treść to byłam naprawdę mile zaskoczona. Na początku rozdziału krótkie 2-3 stronnicowe wprowadzenia dające ogólny zarys historyczny w modzie. Jest w porządku.
I teraz najważniejsze! Opisy zdjęć!
Turum tum tum! WERBLE!
Serce wali mi jak oszalałe – klapa czy sukces, koszmar czy masakra, zmarnowane pieniądze czy dobra inwestycja?
SUKCES.

Opisy zawierają ciekawe informacje dotyczące epoki, kontekstu podrozdziału, spojrzenia społeczeństwa na ubiór. Nie jakieś tam sztywne „projektant, rok, kolekcja” i nara.
Mamy tu porządne opisy, bez konieczności podawania nazw kolekcji, bez encyklopedycznych formułek. Przedstawienie każdego zdjęcia daje nam minimalny ułamek wiedzy o danym okresie, ale zapoznanie się z 390 stronami składających się z takich małych ułamków daje nam kawał porządnej wiedzy o modzie, widzianej nie tylko z perspektywy charakterystycznych cech dekady.



Dowiadujemy się, że to dzięki Jane Fondzie został spopularyzowany aerobik i że w dalszym efekcie legginsy i trykoty z klubów fitness przesły do klubów disco albo że od 1941 r. w Wielkiej Brytanii użycie jedwabiów w celach prywatnych było zabronione i wiele panien młodych zamiast w jedwabnych sukniach  występowało w mundurach.
Plusem lektury są przykłady z tego co można zaobserwować w modzie obecnie. Naprawdę nie wyobrażam sobie jak można stworzyć album pokazujący współczesną modę  bez umieszczenia w nim choć jednego zdjęcia z serialu „Seks w wielkim mieście”. Równie dobrze moglibyśmy nie pokazywać małej czarnej.  Nie można mówić o kultowych kreacjach czy postaciach jeśli zapominamy o Carrie Bradshaw. W albumie można spotkać jeszcze Lady Gagę (kolejna oczywista oczywistość), Miley Cyrus oraz dwie księżne Wielkiej Brytanii – Lady D. oraz Kate Middleton.

No i ta okładka!
Audrey Hepburn w obiektywie Normana Parkinsona.
Nie będę tego komentować, bo nie ma takiej potrzeby. Jest wystarczająco piękna by obronić się sama,  a ja i tak wystarczająco nasłodziłam się w tym tekście.

Gdyby ktoś zastanawiał się jeszcze czy książkę kupić, to niezaprzeczalnie stwierdzam: kupić! Jeżeli każda pozycja do której będę podchodziła tak sceptycznie będzie okazywała się taką perełką to chyba szerzenie defetyzmu będzie moim nowym noworocznym postanowieniem.
 

6 komentarzy:

  1. Na długie zimowe wieczory jak znalazł :)

    OdpowiedzUsuń
  2. widzę że się dopiero rozkręcasz, ciekawie piszesz będę zaglądać i życzę powodzenia:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję i bardzo mi miło.
      Serdecznie zapraszam!

      Usuń
  3. Bardzo fajna recenzja, aż bym chętnie sama przygarnęła ten album !:)

    OdpowiedzUsuń