środa, 29 stycznia 2014

reklamy perfum i prada candy.

Mimo, że cierpię dziś na najgorszą chorobę jaka się może perfumoholikowi przydarzyć [katar], to jednak nie mogłam sobie odmówić napisania kilku zdań tutaj. Zwłaszcza, że dziś chciałabym przedstawić moją ulubioną kampanię reklamową i dwa zapachy z nią związane.

Reklamy zarówno prasowe jak i telewizyjne, flakon czy też ‘twarz’ perfum, to niezwykle ważne elementy kreowania zapachu. Ostatnio wymieniłam się kilkoma spostrzeżeniami z Olfaktorią, autorką strony Reklamy Perfum, na temat kampanii reklamowych. I na podstawie wielu obserwacji nie mogłam się nie zgodzić z jej stwierdzeniem, że „mało która reklama perfum naprawdę chwyta i zwraca uwagę. A ja przyglądając się im, śmiem wręcz twierdzić, że co druga jest taka sama, tylko inna modelka/model, nazwisko oraz sceneria.” Są setki reklam, w których aktorka/modelka wije się na łóżku i mówi jaka to jest szczęśliwa używając ‘new fragrance’ od D&G, Vercasce itp., albo pewny siebie, dobrze ubrany mężczyzna przechodząc obok kobiet, sprawia, że wszystkie mdleją/wzdychają. Jest wiele takich banalnych schematów, powtarzanych ciągle i ciągle. 


Jednak co jakiś czas pojawiają się naprawdę ciekawe, czasami wręcz mistrzowskie koncepcje. I zanim przejdę do mojej ulubionej kampanii, to nie mogę sobie odmówić przedstawienia dwóch reklam, w których mężczyzna jest niemalże bogiem, a kiczu jest tam tyle, że aż zaczęło mi się to podobać. Mimo całej otoczki, jest wykorzystany praktycznie ten sam schemat. 
Paco Rabanne Invictus i Versace Eros [linki do strony Reklamy Perfum]


I w końcu, w końcu, genialna reklama Prady Candy. Pomysł z upersonifikowaniem zapachu – mistrzostwo. Piękna aktorka Léa Seydoux wciela się w postać Candy, która swoim zachowaniem idealnie przedstawia ten zapach. Bo niby jest słodko, ale nie do końca i nie w tak oczywisty, cukierkowy sposób [scena z jedzeniem popcornu, mówienie z pełnymi ustami, wizyta w salonie piękności]. Faktycznie ta ilość karmelu może odstraszać, jednak dla mnie jest on prawie idealnie wyważony. Prawie, bo wersja edp troszkę mnie drażni, brakuje mi czegoś co przełamałoby tę słodycz [benzoin nie wprowadza mnie w lekko dymny, skórzany klimat, co mogło być założeniem autorów tej kompozycji]. Jednak Candy l'eau, ma już właśnie wszystko to czego w klasycznej wersji mi brakowało. Dodane kwiaty i cytrusy zmieniają charakter na odrobinę lżejszy, ale niemniej karmelowy. Oprócz świetnej reklamy i samego zapachu, Prada stworzyła piękny flakon, oryginalny, z klasą – te perfumy, po prostu trzeba mieć.


[koniecznie obejrzyjcie cały filmik!]


Do reklam perfum jeszcze wrócę, bo to naprawdę ciekawy temat. Będzie o największych reklamowych dramatach, o najbardziej kontrowersyjnych kampaniach i o tym ile perfum może reklamować jedna osoba.

sobota, 25 stycznia 2014

oszczędnie z tymi wyprzedażami.

Przyszedł styczeń - miesiąc postanowień noworocznych, miesiąc straszący studentów sesją, miesiąc chłodu i zimna, miesiąc wyprzedaży. Gdzie wzrok nie padnie, spotkać można coraz to większe banery z napisem „wyprzedaż” w każdym możliwym języku świata i magicznymi cyferkami:  -10%, -15% , -70%.
Kiedyś styczeń był dla handlu najgorszym okresem w roku. Ludziom po świętach w portfelach pozostawały jedynie karpie łuski,  przyszedł czas spłacania kart kredytowych i raczej rzadko komu przyszło na myśl, żeby zadłużać się jeszcze bardziej. A potem nagle PUF! pojawiły się wyprzedaże i nagle okazało się, że ludziom po świętach brakuje tylu niezbędnych do życia produktów, ubrań i gadżetów. A skoro ich cena jest niższa niż zwykle, to czemu by nie skorzystać.

Plan jest taki: kupujemy dwie bluzki dobre jakościowo i wychodzimy.
Ehe, jasne.

Przekraczając drzwi centrum handlowego odnoszę wrażenie, że większość ludzi zamienia się w wyprzedażowe zombie. Zamiast mózgów bierze wszystko to co kosztuje mniej i jeszcze mniej. To taka zupełnie inna rzeczywistość. Zapominamy o naszej jakości, zapominamy o postanowieniach. Bierzemy wszystko co wygląda w miarę okej, ale przede kosztuje mniej niż zwykle. Bierzemy kolejny T-shirt (mimo, że w naszej szafie zajmują 80% powierzchni) bo  przecież  teraz kosztuje tylko 20 zł, a wcześniej kosztował 35! Nie można nie skorzystać z takiej okazji! 

To, że kupimy coś teraz za niższą cenę, wcale nie oznacza, że nie zrujnuje naszego portfela w przyszłości. Bowiem z kupnem zwykłej bluzki jest jak kupnem telewizora czy samochodu. Może ceny są średnio porównywalne, ale każda z tych rzeczy jest pewnego rodzaju inwestycją i warto przemyśleć każdy zakup dwa razy, niż po trzech praniach płakać, że ciuch nadaje się jedynie to kosza.

W sieci krąży mnóstwo poradników pt. jak poradzić sobie z wyprzedażami, co zrobić żeby nie zwariować i tak dalej, i tak dalej, więc i ja wtrącę swoje trzy grosze. A co!
Wprawdzie znowu będzie o czymś dla insiderów oczywistym, ale dobrych podstaw nigdy za wiele.

Wywróć ciuch do góry nogami!
To, że sweter wygląda świetnie z przodu nic nie znaczy. No poza tym, że mamy do czynienia z dobrym wzornictwem. Z jakiej jakości ciuchem mamy do czynienia ukryte jest po drugiej stronie. Warto sprawdzić czy szwy nie rozlatują się już na półce. Porozciągaj ubranie w jedną, drugą stronę. Taka mała odzieżowa gimnastyka. Ludzie będą się patrzeć na Ciebie jak na nienormalną, ale przynajmniej będziesz mieć pewność, że nie skończysz jak idiotka, gdy szew puści na tyłku podczas schylania się po notatki, które upuściłaś przed facetem z twarzą Ryana Goslinga.

Prawa = lewa.
Źle skrojona dzianina, czyli taka gdzie rządki nie są ułożone pod kątem prostym do kolumienek, z czasem będzie dążyć do swojego naturalnego stanu, gdzie elementy struktury są ułożone prostopadle.  Skutek niepoprawnego krojenia bardzo często zauważyć można, kiedy to po miesiącu użytkowania, szew boczny znajduje się np. na środku brzucha albo pleców. Żeby zatem nie przesuwać bluzki co 30 sekund, dobrze w sklepie sprawdzić czy szwy prawej strony pokrywają się z tymi z lewej.

Skład surowcowy.
Jak już jesteśmy po drugiej stronie ubrania nasze oczy kierujemy w stronę metki i sprawdzamy z czego to nasze cudo jest zrobione. Najczęściej stosowanym surowcem w przemyśle odzieżowym jest poliester. Jeżeli chcemy zgrzać się w bluzie, a potem niesamowicie się spocić, to owszem, poliester jest świetnym rozwiązaniem.
Im więcej w składzie poliestru, nylonu czy akrylu tym szybciej powinniśmy daną rzecz odłożyć.  Zimą w takich rzeczach zmarzniemy, a latem spocimy jeszcze bardziej.
Na temperaturę  jaką mamy teraz, polecałabym np. prawdziwą wełnę. Jest owszem odrobinę droższa, ale jak już spędzamy godziny na zakupach to warto pokusić się o poszukanie dobrego gatunkowego swetra, który prawdopodobnie w Zarze, zrobiony z akrylu będzie kosztował tyle samo.

Jak to jest z tym praniem?
Znaleźliśmy bluzkę – 100% cotton. No i świetnie. A teraz spójrzmy jak to się pierze.
Jeśli każą nam tą naszą bawełnę prać w 30 stopniach to znaczy, że  byś może jest z nią  coś nie tak. Dobrą bawełnę można w spokoju prać w 40˚C bez obawy, że coś się z nią stanie. Podając zaniżone wartości producent prawdopodobnie chce ustrzec się nadmiernych reklamacji związanych z wykorzystaniem kiepskiej jakości surowca, który przy 40 stopniach po prostu nam się rozleci.
Czasami niskie koszty zakupy nie oznaczają tańszego utrzymania, bo jeśli chodzi o proces czyszczenia można natrafić na konieczność prania chemicznego. A nie daj Boże, jak pochodzimy z małej miejscowości, kurtka nam się zabrudziła, a do najbliższej pralni 20 km! No i mamy nasze oszczędzanie…

Guziki, kieszenie, koraliki – wszystko na miejscu.
Nic, ale to nic nie powinno odpadać podczas przymierzania, czy nawet dotykania wyrobu.
O brakach nie ma mowy. Nawet jeśli coś jest przecenione 70%.
Nie i kropka.

Dopasowanie do sylwetki.
Dobre zakupy to mądre zakupy. Fajnie dowiedzieć jakim typem sylwetki się jest, jakie fasony nam pasują, czego powinniśmy unikać. Bo kupując źle dobraną sukienkę możemy tylko zrobić sobie krzywdę, postarzeć się i dodać 5 kilogramów. Jeśli chodzi o dobór ubrań do figury to mistrzynią jest Radzka, którą można znaleźć na youtubie. O ubraniach  i budowie ciała powie wam wszystko.
A! I za żadne skarby świata nie oszukuj się, że schudniesz do tych spodni! Nie schudniesz. Wydasz tylko pieniądze, a spodnie przeleżą na dnie szafy kilka sezonów. Po latach oddasz je młodszej, chudszej siostrze, ale ona i tak ich nie założy, bo ich fason już dawno przestanie być obiektem pożądania.

Zakupy zgodne z etyką.
Pamiętacie jeszcze tą aferę z Bangladeszem? Czas w którym tyle mówiło się o etyce pracy, o wyzysku Azjatów w przemyśle odzieżowym? Nawet po  przecenie producent zgarnia większość pieniędzy za samą sprzedaż.  Może warto zastanowić się jaki procent z 15zł, które płacimy za przeceniony T-shirt przeznaczono na pensję dla podwykonawców.

Stare, nowe, modne, niemodne.
Wyprzedaże organizuje się po to, żeby zrobić w magazynach miejsce na nowe ubrania. Niestety w magazynach pozostają rzeczy nie tylko z obecnego sezonu, ale także z tych sprzed roku czy dwóch.  I wszystkie, bez względu na datę produkcji trafiają na wyprzedaż. Jeśli w stercie ciuchów oznaczonych plakietką „-50%” upatrzysz coś co ma niespotykany fason, nie myśl, że trafiłaś na coś nowego. Ta sukienka mogła leżeć w sklepie z podpisem „new model” trzy lata temu, ale z jakichś powodów od tego czasu nikt nie chce jej kupić.  A w tym przypadku noszenie czegoś, czego nikt nie nosi, raczej nie jest zaletą. 


Wyprzedaże to cudowne dzieło ekonomistów. Kiedy tobie wydaje się że upolowałaś okazję, tak naprawdę zostałaś jedynie upolowana przez sprytnego marketingowca. Szukanie dobrego ubrania wśród sterty szmat, to jak szukanie igły w stogu siana.
Jeśli znajdziemy coś ciekawego, dobrego jakościowo i tańszego możemy być z siebie naprawdę dumni, bo rzadko trafia się prawdziwa okazja, a jak widać cena cenie nierówna. W poszukiwaniu perełek życzę wam dużo powodzenia, cierpliwości i zdrowego rozsądku, bo „tak naprawdę, wyprzedaże nie są po to, żeby kupić tanio, lecz po to, by myśleć, że kupiło się tanio”.




sobota, 18 stycznia 2014

lekko, świeżo, wakacyjnie.

Tak, zdaję sobie sprawę, że jest środek zimy, a za oknami [przynajmniej toruńskimi] jest biało i zimno. Jednak mnie dzisiaj to nie interesuje i mam wielką ochotę na wakacyjne zapachy [taka ze mnie buntowniczka!]. Bo z perfumami jest trochę jak z modą, niby są ogólnie przyjęte zasady, jakimi zapachami powinno się pachnieć, co nosić, w konkretną porę roku, ale nie można dać się zwariować. Najważniejsze jest by się dobrze czuć z tym co ma się na sobie, nieważne czy to ubrania czy perfumy.

I tak właśnie zatęskniłam dzisiaj za Aqua Allegorią Guerlain, która przyspieszyłaby czas i od razu znalazłabym się nad moim, polskim morzem w środku lata. Nie umiałam się tylko zdecydować którą konkretnie bym wybrała, czy Mandarine Basilic czy może Herba Fresca


Mandarine Basilic, to świeża, oryginalna kompozycja. Swoją wyjątkowość zawdzięcza użytej bazylii, która nie pozwala by zapach stał się zwykłym ‘cytrusowym świeżakiem’. Mandarynka i pomarańcza nie są zbyt słodkie, wszystko wydaje się być idealnie wyważone. Jedyne do czego mam zastrzeżenia, to końcowa faza, gdzie przynajmniej u mnie, brakuje już tej bazylii i robi się zwyczajnie i nudno. Oczywiście to wykończenie i średnią trwałość, jestem w stanie wybaczyć skoro początek potrafi teleportować mnie nad moje morze w lipcu.


Herba Fresca to również wakacje, jednak nie w ciągu dnia, a wieczorami, kiedy to pijąc mohito z przyjaciółką można planować dalszą część nocy. Mięta, cytryna, zielona herbata tworzą orzeźwiający zapach, który niezmiennie od kilku lat kojarzy mi się właśnie z drinkiem mohito. I mimo, że nie raz usłyszałam, że to nie perfumy a odświeżacz do łazienki, nie przestanę ich lubić! Jest to niezwykle prosta kompozycja, nie zaobserwowałam wielkich zmian na różnych etapach noszenia jej, jednak zupełnie mi to nie przeszkadza. Nie wszystkie perfumy muszą mieć miliard składników i co chwilę zaskakiwać, by stać się wyjątkowymi.

I jeśli już jestem przy nieskomplikowanych, a wartych uwagi zapachach, wspomnę od razu o L`Occitane, Pivoine Flora. Te perfumy miałam okazję testować dzięki Agacie z BeautyIcon i ku mojemu zdziwieniu bardzo mi się spodobały. Zazwyczaj unikam typowo kwiatowych zapachów, uważam, że są zbyt nudne i oczywiste, ale ten mnie urzekł. Jest świeży, odrobinę słodki, niesamowicie kwiatowy i subtelny. Nie wiem czy to dzięki grejpfrutowi, który wprowadził lekko cytrusowy klimat czy może białe piżmo tak zadziałało, ale zdecydowanie obronił się ten zapach i pozytywnie mnie zaskoczył.



poniedziałek, 13 stycznia 2014

sto lat - tysiące przemian.

Na kilka tygodni przed końcem grudnia zawsze pada pytanie ze strony rodziców: Nana, co w tym roku chcesz pod choinkę?  (nie ma to jak świąteczny element zaskoczenia)

Przy okazji wszystkiego rodzaju świąt: urodzin, imienin, bożego narodzenia zawsze proszę o książki. Te dotyczące mody rzecz jasna. Na rynku jest ich całe mnóstwo, choć i tak wciąż większość w języku angielskim, lecz ich ceny, niestety często przekraczają finansowo moje studenckie możliwości.

Od jakiegoś czasu non stop przewijał mi się przed oczami album wydawnictwa ARKADY – „100 lat mody”. A to ktoś go zrecenzował, a to znajoma pochwaliła się nabytkiem,  a to jakaś blogerka zrobiła kilka zdjęć książki, udowadniając czytelnikom, że zafascynowana jest niesamowicie historią mody, a nie tylko fatałaszkami. Wszędzie było jej pełno.
Niewątpliwie duży wpływ na to miał fakt, że książka wydana została w języku polskim, a że wciąż na rynku mało mamy takich perełek to nie mogło przejść to bez echa.


Nie powiem, osobiście nie przepadam za albumami. Płacenie kupy kasy za 100 czy 150 zdjęć, pięknych, bo pięknych, ale wciąż tylko zdjęć których nie mogę powiesić nad łóżkiem jest raczej średnio opłacalną inwestycją. Wolałabym kupić sobie za nie 10 obiadów, a te same zdjęcia poprzeglądać w internecie. W albumach mało jest praktycznych informacji. Zazwyczaj  w opisach obrazków widnieje tylko autor, rok stworzenia, nazwa kolekcji, czasami materiał z którego został projekt wykonany i ewentualnie jakaś mała informacja o inspiracji albo twórcy.
Nie da nauczyć się historii mody jedynie z albumów. To tak jakby chcieć schudnąć i jedyne co robić to oglądać wideo z ćwiczeniami Ewy Chodakowskiej. W łóżku. Pod kołderką. Z popcornem w ręce.

„Dobrze Mamo, niech już będzie to  "100 lat mody”. Nie byłam do końca przekonana, ale stwierdziłam, że „Savage Beauty” kupię sama, jakąś obcojęzyczną pozycję nabędę na następnym Fashion Weeku, a skoro płaci święty Mikołaj to nie będę płakać aż tak bardzo, gdy okaże się, że książka to niewypał.

Nigdy w życiu nie myliłam się bardziej.
„100 lat mody” od samego początku stał się jednym z moich ulubionych albumów.

Cally Blackman – brytyjska pisarka, badaczka i wykładowczyni w mojej ukochanej Central St. Martins School of Art&Design  w Londynie podzieliła album na dwie części – „1901-1959” i „1960 – „ które dodatkowo miały swoje podrozdziały takie jak np. cyganeria, gwiazdy, patriotki czy w drugiej części: outsiderki, projektant mówi: minimalizm, moda i sława. Było to świetne rozwiązanie, bo kiedy ogląda się kolejny album pt. „ Poiret, Worth, lata 20., Coco Chanel,  lata 30. lata 40. New Look Diora… bla bla bla” to idzie umrzeć z nudów.  Wciąż te same podziały, wciąż te same zdjęcia.
Spojrzenie na historię mody z innej perspektywy nadaje albumowi świeżości.  Pokazane są w nim zdjęcia, które ujrzały światło dzienne po raz pierwszy, ale tylko dlatego, że w innych albumach nie wpasowałyby się w kontekst. Tu pasują świetnie! 



Jeżeli chodzi o treść to byłam naprawdę mile zaskoczona. Na początku rozdziału krótkie 2-3 stronnicowe wprowadzenia dające ogólny zarys historyczny w modzie. Jest w porządku.
I teraz najważniejsze! Opisy zdjęć!
Turum tum tum! WERBLE!
Serce wali mi jak oszalałe – klapa czy sukces, koszmar czy masakra, zmarnowane pieniądze czy dobra inwestycja?
SUKCES.

Opisy zawierają ciekawe informacje dotyczące epoki, kontekstu podrozdziału, spojrzenia społeczeństwa na ubiór. Nie jakieś tam sztywne „projektant, rok, kolekcja” i nara.
Mamy tu porządne opisy, bez konieczności podawania nazw kolekcji, bez encyklopedycznych formułek. Przedstawienie każdego zdjęcia daje nam minimalny ułamek wiedzy o danym okresie, ale zapoznanie się z 390 stronami składających się z takich małych ułamków daje nam kawał porządnej wiedzy o modzie, widzianej nie tylko z perspektywy charakterystycznych cech dekady.



Dowiadujemy się, że to dzięki Jane Fondzie został spopularyzowany aerobik i że w dalszym efekcie legginsy i trykoty z klubów fitness przesły do klubów disco albo że od 1941 r. w Wielkiej Brytanii użycie jedwabiów w celach prywatnych było zabronione i wiele panien młodych zamiast w jedwabnych sukniach  występowało w mundurach.
Plusem lektury są przykłady z tego co można zaobserwować w modzie obecnie. Naprawdę nie wyobrażam sobie jak można stworzyć album pokazujący współczesną modę  bez umieszczenia w nim choć jednego zdjęcia z serialu „Seks w wielkim mieście”. Równie dobrze moglibyśmy nie pokazywać małej czarnej.  Nie można mówić o kultowych kreacjach czy postaciach jeśli zapominamy o Carrie Bradshaw. W albumie można spotkać jeszcze Lady Gagę (kolejna oczywista oczywistość), Miley Cyrus oraz dwie księżne Wielkiej Brytanii – Lady D. oraz Kate Middleton.

No i ta okładka!
Audrey Hepburn w obiektywie Normana Parkinsona.
Nie będę tego komentować, bo nie ma takiej potrzeby. Jest wystarczająco piękna by obronić się sama,  a ja i tak wystarczająco nasłodziłam się w tym tekście.

Gdyby ktoś zastanawiał się jeszcze czy książkę kupić, to niezaprzeczalnie stwierdzam: kupić! Jeżeli każda pozycja do której będę podchodziła tak sceptycznie będzie okazywała się taką perełką to chyba szerzenie defetyzmu będzie moim nowym noworocznym postanowieniem.
 

czwartek, 2 stycznia 2014

o zapachach inaczej.

Dziś będzie o trochę innej stronie pachnącego świata. Spędzając przerwę świąteczną w domu, nadrabiałam zaległości książkowe, filmowe, gazetowe. I właśnie przeglądając ostatnie wydanie magazynu Polityka trafiłam na bardzo ciekawy tekst Joanny Podgórskiej 'w oparach aromatu'. Jest on może trochę chaotyczny, ale porusza wiele bardzo ciekawych wątków związanych z zapachami. Zwraca uwagę na to jak często jesteśmy manipulowani za pośrednictwem aromatów. Nie tylko koncerny spożywcze korzystają z aroma-marketingu [o tym zjawisku również jest mowa w tym artykule], ale także samochodowe, odzieżowe i wiele innych. 



Tekst przedstawia także historię Polleny Aromy czyli najstarszej i największej polskiej firmy produkującej kompozycje zapachowe, a także opisuje najbardziej luksusowy produkt tej firmy - odtworzoną na podstawie średniowiecznej receptury Wodę Królowej Węgier.



Bardzo spodobała mi się ciekawostka o jednym z największych wyzwań zawodowych Aromy, o próbie uperfumowania zapachem fiołków tomiku wierszy Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. Użyto specjalnej, nasączonej aromatem materiałowej wszywki, którą umieszczono w grzbiecie książki. Gwarantuje ona trzy lata pachnącej lektury. Z chęcią nabyłabym taki egzemplarz pachnących wierszy Pawlikowskiej, której poezję bardzo lubię.


Jeśli traficie jeszcze gdzieś na ten artykuł, to zachęcam do przeczytania. Poruszono w nim wiele wątków, o których mam w planach w najbliższej przyszłości napisać, szczególnie o aroma-marketingu, bo ten temat jest niezwykle ciekawy.