czwartek, 31 października 2013

halloween wśród flakonów.

Liczy się pierwsze wrażenie. To powiedzenie dotyczy nie tylko ludzi, perfum również. I mimo, że staram się nie ulegać wszelkim marketingowym trikom, to jednak jeśli chodzi o kosmetyki nie da się tego całkiem uniknąć. Opakowanie i flakony pełnią bardzo istotną rolę w skłanianiu do przetestowania danego zapachu. Pomijam już fakt, że kolorystyka, styl i kształt butelki perfum najczęściej bardzo dobrze oddają jej zawartość. Nikt się przecież nie będzie spodziewał słodkiego, wręcz ‘jadalnego’ zapachu po prostym flakonie z jasnozielonym płynem czy utrzymanym w niebieskich odcieniach opakowaniu. Jednak zdarzają się takie dziwadła, po których nie wiadomo czego się spodziewać, trzeba zaryzykować i po prostu sprawdzić. Chociaż rzadko udaje mi się znaleźć coś ciekawego w tych przerysowanych, przekombinowanych flakonach.





















I tak np. Honey i Dot Marca Jacobsa, to przykłady bogatych, karykaturalnych flakonów z zupełnie nijaką zawartością. Nie są to jednak najgorsze znane mi przypadki...


Perfumy Justina Biebera nie dość, że są rażącą w oczy kopią Oh Lola [+ mi ten flakon już zawsze będzie się kojarzył ze zmutowaną rzepą], to dodatkowo nie potrafią się obronić samym zapachem, który jest płytki, chemiczny i zupełnie bez wyrazu.



Gdy zobaczyłam pierwszy raz jednego z tych przerażających kociaków Katy Perry, pomyślałam, że gorzej już chyba być nie może...oczywiście myliłam się.


Tego już nawet nie zamierzam komentować. I zakończę wpis tym strasznym tworem, którego szczerze nigdy nie chcę przetestować, i którego zobaczenie na półkach w perfumerii spowodowałoby na pewno atak serca.

Tak, zdarzają się perfumy, które do klimatu Halloween pasują idealnie!

poniedziałek, 28 października 2013

zapach - szczęście.

Kilka godzin temu wróciłam z warsztatów zapachowo-makijażowych, które poprowadzili Dorota z Olfaktoria, Agata z BeautyIcon i Marcin z Nez de Luxe. Pozmieniałam wszystkie plany, które miałam na ten weekend, załatwiałam desperacko szybko nocleg w Warszawie, spędziłam ponad 6 godzin w autobusach/pociągach, tylko po to by móc spędzić z tymi ludźmi 4 godziny w Pure Sky Club. I nie żałuję, że zdecydowałam się na udział w tych warsztatach. To były jedne z szczęśliwszych chwil ostatnich miesięcy, ponieważ byłam otoczona ludźmi dzielącymi te same pasje co ja,  kosmetykami i perfumami, które sprawiły, że to spotkanie było jeszcze bardziej atrakcyjne [o ile to w ogóle jest możliwe!]. 


A tymczasem, zainspirowana licznymi rozmowami z czytelnikami blogów organizatorów naszych warsztatów, stwierdziłam, że mimo pewnej nieudolności i problemów z uchwyceniem zapachu w słowach, będę pisać dalej. Postanowiłam opisać zapach, który kojarzy mi się z październikowo-listopadowym oczekiwaniem na święta Bożego Narodzenia. Dlaczego tak? Po pierwsze, jest to dla mnie jeden z zapachów-szczęście, nie umiem się nie uśmiechać nosząc go, a po drugie dzisiejszy dzień to było jak spotkanie ze św. Mikołajem i workiem pełnym prezentów, i już nawet nie chodzi mi tylko o te materialne!


Mirage – Oriflame. Jest to jedna z tych kompozycji wobec których ciężko pozostać obojętnym. Jak łatwo się domyślić, ja jestem w tym zapachu zakochana, bez pamięci. Kiedy pierwszy raz wyczułam Mirage u znajomej, nie mogłam o nich zapomnieć i nie zapomniałam do dziś. Gdybym miała przedstawić je skojarzeniami, wyglądałoby to mniej więcej tak – choinka, kominek i czerwony szal, który grzeje i nie pozwala przedostać się zimnemu powietrzu. Są to perfumy o niezwykłej trwałości. One wręcz uwodzą swoim orientalno-żywicznym klimatem. Przyciągają, uzależniają, automatycznie poprawiają humor. Mimo, że skład mówi coś innego, to ja czuję w nich przyprawy korzenne intensywne na tyle by nawet w środku lata przenieść mnie przed choinkę ozdobioną pierniczkami. Dzięki żywicznym akcentom Mirage nie pozostaje jednoznaczne i nie pozwala nam tak naprawdę sklasyfikować go dokładnie i opisać na tyle precyzyjnie by oddać tę tajemniczą magię. To kolejny przykład perfum, które przekonują mnie również pięknym flakonem, i mimo zarzutów, że to plagiat Dior Tendre Poison, to ja kupuję ten zapach w komplecie ze wszystkim. Nawet z tą mocno tandetną reklamą, mieszającą Tajemniczy Ogród i Alicję w Krainie Czarów.


sobota, 19 października 2013

prasówka z perfumami w tle.

Dzięki nieobecności jednego profesora [pozdrawiam serdecznie!] udało mi się trafić na kilka dni nad moje kochane morze. A jak i morze, to i relaks w sklepie rodziców i przegląd miesięcznej prasówki.


Uwielbiam spędzać marnować czas na kartkowaniu kolorowych magazynów. Nie zawsze udaje mi się znaleźć choćby jeden tekst, który zainteresuje mnie i przekona na tyle bym przeczytała go do końca, ale czasami zdarza się coś wartego uwagi. Wszystkie działy typu ‘zmień swoje życie/szafę/lodówkę’ nie potrafią mnie skutecznie wciągnąć i nigdy nie poświęcam im zbyt wiele uwagi, jednak strony pełne plotek, mody, recenzji kosmetyków, wywiadów, przewodników kulturalnych – to jest to, co chętnie przyjmuję i co sprawia, że mój, zmęczony historią Włoch i gramatyką praktyczną, mózg odpoczywa i się regeneruje. Zawsze zwracam również uwagę na reklamy umieszczone w tych magazynach, oczywiście najchętniej wyszukuję  te poświęcone perfumom. I tak np. zauważyłam, że w tym miesiącu praktycznie w każdym czasopiśmie znajduje się reklama Coco Mademoiselle. Smuci mnie ten fakt trochę, bo mimo, że zapach cenię i mam nadzieję, że z czasem uzupełni on moją kolekcję, to jednak reklama nie trafia do mnie zupełnie. 



Keira Knightley nie przekonuje mnie w roli ambasadorki zapachu Coco Mademioselle, który kojarzy mi się z subtelnością, młodością, ale przede wszystkim kobiecością. I właśnie tej kobiecości mi tutaj brakuje, i nie chodzi o makijaż, kolory czy scenerię, tylko po prostu o samą postać. Odnoszę jednak wrażenie, że tylko mi się ta reklama nie podoba, gdyż wszyscy pytani przeze mnie ludzie odpowiadają, że Keira pasuje idealnie do tego zapachu. Cóż, ile osób - tyle opinii. Choć oczywiście, chyba nikt się nie sprzeciwi mojemu stwierdzeniu, że z kolei perfumy Coco Mademoiselle, to klasa sama w sobie, które nie muszą się bronić żadną reklamą.

piątek, 18 października 2013

początek historii - rose the one.

Nie jestem mistrzem rozpoznawania zapachów, wyczuwania najsubtelniejszych nut czy też perfekcyjnego dopasowywania perfum do konkretnych osób. Nie zmienia to jednak faktu, że świat zapachów to zdecydowanie moja bajka i naprawdę jest niewiele rzeczy, które są w stanie poprawić mi humor bardziej niż wizyta w perfumerii.




A wszystko zaczęło się od…mojej osiemnastki. Kiedy szybko musiałam wymyślić cóż chcę dostać w prezencie od znajomych, bo moja wymarzona torebka została już wykupiona. I stwierdziłam, że perfumy to nawet niegłupi pomysł. Mimo, że podjęcie jakiejkolwiek decyzji w drogerii to ciężkie wyzwanie, to jednak samo testowanie perfum było czymś niezwykłym. Chociaż oczywiście nic nie można porównać z przyjemnością związaną z noszeniem swojego pierwszego, 'poważnego' zapachu jakim był –Dolce & Gabbana Rose The One.

Subtelny, zmysłowy, z różą, która nie przytłacza tylko przewodzi pozostałym nutom i tworzy z nimi zapach, który urzekł mnie od razu. Uwielbiam w nim wszystko począwszy od klasycznego flakonu, przez Scarlett w reklamie, po pudrowe wykończenie, które utrzymywało się na mojej skórze rekordowo długo. Nie ma dla mnie lepszego komplementu od ‘jak pięknie pachniesz’ a dzięki rose the one nasłuchałam się wielu takich miłych komentarzy.

Lubię wracać do nich przechodząc między półkami perfumerii czy wykopywać ten flakon z głębi szuflady by przenieść się na chwilę w czasie. Jednak mój gust trochę bardziej się rozwinął, a subtelne zapachy musiały ustąpić miejsca tym bardziej zmysłowym, często ciężkim, kuszącym następcom. Jednym z nich jest np. brat rose the onethe one desire. Ale o nim i całej reszcie moich faworytów już następnym razem.